Jakoś tak się zadziało u mnie ostatnio, że drogę moją przecinają poranione kobiece serca. Stają na mojej ścieżce i twarzą umęczoną od cierpienia, przez zaciśnięte gardło wyszeptują swoją historię, która choć opowiedziana w drżącej od delikatności bezradności, krzyczy mi prosto do duszy. Woła...
Dobrze znam ból, jaki wydaje na świat poranione serce. I złość dobrze znam, jaka się tuż pod tym zranieniem rodzi...I dziś z zakrwawionymi od tej złości oczami próbuję szukać lekarstwa, które zasklepi sączącą się ranę.
Złość zalewa krwią nie tylko wzrok tak, że przestajemy widzieć. Przecieka też do uszu, zatykając je na wszelkie dobre i życzliwe nam głosy. Spływa do gardła, a ono uwięzione nie potrafi wykrzyczeć jej do źródła, tylko jękiem bezradności wykrztusza jakieś strzępki i wypluwa je byle gdzie i byle na kogo (najlepiej na bezradnych i niewinnych, najłatwiej na dzieci!).
Wreszcie spływa do serca i tam zastyga, twardą skorupą osłaniając się przed tym, co było źródłem zranienia. I tak ta krew płynąca ze zranionej miłości zamyka nas na miłość, choć tak bardzo jej potrzebujemy…
A miłość jest jedynym lekarstwem na takie zranienia. Jedyną siłą, zdolną przedrzeć się przez skorupę zaschniętej krwią złości. Tylko jak będąc w takiej pułapce, dotknąć tej miłości?
Mnie pomogły hopooponowskie zaklęcia i modlitwa, choć słowo kocham prawie nie przechodziło mi przez usta. Bo jak kochać, skoro tej miłości dostało się tak mało albo wcale? Albo kiedy nasza miłość na kpinę została wystawiona i na obciach?
Poza tym kochać, to mało. Tu trzeba kochać sprawcę! I do niego wysyłać : „Kocham Ciebie, Kocham Siebie, Wybaczam Tobie, Wybaczam Sobie, Dziękuję, Przepraszam”
Wysyłać swoją miłość do oprawcy?! Do ojca, który odszedł, a nie powinien?! Do matki, która zamiast przytulić podnosiła karzącą rękę i krytykowała za wszystko, co było inne niż ona?! Do przyjaciółki, która wykorzystała twoją szansę?! Do partnera, który okłamał okrutnie?! Do męża, który przysięgał wierność, a zdradził?!Do kochanka, który miał zostać, a odszedł?!
Czy to nie ponadludzkie? Czy to aby nie jest podłe? Przenosić ciężar na ofiarę, jakby głaz bólu, który dźwiga, nie był wystarczająco ciężki?
Czy od serca poranionego od niekochania można żądać aż tak wielkiego sprawdzianu z miłowania?
Długo buntowałam się przeciwko takiemu sprawdzianowi z miłości. I przez to długo uwięziona byłam w podłości, jaka gdzieś, kiedyś mnie spotkała – nawet jej nie pamiętam, byłam bardzo mała – tylko, że ta podłość jaką się otrzymało w dzieciństwie czy w młodości, lubi ugrząźć w podświadomości i programować na brak miłości...
I na to nie ma innej metody, jak wziąć tę podświadomość w dyscypliny kłody, zablokować, przeprogramować i nauczyć się miłować.
Nie znam innego sposobu na oczyszczenie rany, na uleczenie poranionego serca. Tylko wybaczenie, o którym mówi każda religia, każda nauka i filozofia. Wybaczenie, jako największy dar miłości, jaki możemy ofiarować drugiemu, a przede wszystkim sobie.
Olu,
OdpowiedzUsuńpodpisuję się pod ostatnim zdaniem, a nade wszystkim - pod jego zakończeniem.
W sztuce Reiki, aby cokolwiek osiągnąć, otworzyć swobodny przepływ energii - należy zacząć od prostej inwokacji (choć może to nie najlepsze określenie, bo nie należy jej wydeklamować bezmyślnie jak paciorek ale POCZUĆ): "Wybaczam wszystkim, żywym i umarłym, którzy kiedykolwiek mnie skrzywdzili. I wybaczam sobie, że pozwalałem się krzywdzić".
I tak naprawdę dopiero kiedy wyrzucimy z serca smutek, gorycz, rozżalenie, ale nade wszystko - złość na siebie, to dopiero pozwala na na poczucie się cząstką wszechświata.